O drewnianych gałązkach, których nikt już nie chciał i recyklingu z natury. Dosłownie.
Idea drugiego obiegu jest już znana chyba wszystkim. Być może niedługo nawet, stanie się codziennością. Recykling, upcykling, pożyczanie, oddawanie, przetwarzanie - robimy to coraz częściej i coraz chętniej. Z codziennych rzeczy i na pozór zwykłych, ktoś potrafi wyczarować coś innego, małe dzieło sztuki, nadać nowy sens, bieg i przechytrzyć los, który daną rzecz spisałby na straty.
Czerstwą bułkę z wczoraj, można zamienić na tosty francuskie na śniadanie, podane z dżemem, kawą i najlepiej jeszcze do łóżka. Z plastiku powstają ciepłe polary, kolejne opakowania i butelki. Z dziurawych dżinsów szyje się torby, z firanek woreczki na owoce i najprzyjemniej jest w nich przynosić marchewkę z targu. Z potłuczonej porcelany powstaje biżuteria, ze skórki od jabłek robi się ocet, z fusów po kawie wspaniały peeling i tylko trzeba później dobrze opłukać wannę.
Ja też to robię, w układzie z naturą - ten recykling właśnie. Na ziemię spadają gałązki, których już nikt nie chciał, wiatr przypadkiem strącił albo drzewa zbyt mocno przybiły sobie piątkę. Te same, co chrupią pod stopami, jeśli wybrać się na spacer do lasu i którymi na piasku maluje się różne wzorki. Zbieram je, a potem kroję na plasterki jak cukinię w lato i banana do owsianki. Oczyszczam, szlifuję, zabezpieczam. Pokrywam żywicą lub zostawiam surowe, bo naturze pięknie w każdym wydaniu. A to wszystko po to, żeby po kawałku móc ją mieć przy sobie i pamiętać, że czeka nawet, jeśli codziennie większość czasu spędza się w biurze.
Gładkie, czasem nieregularne, trochę nieidealne, ale wszystkie prawdziwe - drewniane plasterki jak talizmany na szczęście. Jak ktoś tęskni za naturą, uwielbia być blisko i chciałby tak częściej. To jak pamiątka z najpiękniejszych wakacji, rodzinnych wspomnień i zdjęcie w portfelu. Zamknięta w plasterku z gałązki.
To forma recyklingu, o której być może natura nie pomyślała, strącając pierwszą. Ale strąca ich na tyle, że wystarczy do chrupania pod stopami, leżenia w lesie, rysowania na piasku i noszenia ich na co dzień. Bo w naturze wszystkim jest do twarzy.
Gdybym mogła ją oznaczyć na Instagramie, byłaby to najpiękniejsza współpraca, jaka istnieje. Ale ona jest wyłącznie offline, to się umówiłyśmy, że będę ją promowała za to, że mogę te gałązki pozbierać jak grzyby na jesień. Nie trzeba jej znaczków, certyfikatów i napisów, że “odpowiednie dla wegan”, “bio”, “eko” choć wszystko mogłabym wykorzystać. Sama mówi za siebie, jeśli tylko spojrzeć, po prostu. Za to szczerze mogę się chwalić, że to “handmade” i ręczna praca w niedużej pracowni. Jednego dnia pachnie drewnianymi wiórkami, innego ciepłą żywicą, a jeszcze kolejnego - kawą i zapachowym kadzidełkiem. Niektóre z plasterków obrabiam o zachodzie słońca, inne przy wschodzie i jeszcze przy lampce, jeśli dzień zaczyna się robić zbyt krótki. Gałązki zbieram na spacerach po Gdańsku, gdzie szumi Bałtyk, a latem zaglądają turyści i bardzo sobie cenię tę lokalność, jak przyjezdni rybę z frytkami i gofry z bitą śmietaną, które nigdzie indziej nie smakują tak dobrze. To najfajniejszy układ, na jaki mogłam pójść - z Matką Naturą. I którym mogę się z Wami dzielić - przez pierścionek na palcu lub naszyjnik blisko serca.
Drugi obieg gałązek. Kto by pomyślał?